Jestem z Susza, powinienem być z żelaza... A ja z tłuszczu się składałem

2018-08-14 17:46:17(ost. akt: 2018-08-14 16:54:03)
Krzysztof Litwiniuk z Susza, jeden z trenerów prowadzących otwarte treningi przed olsztyńskim Półmaratonem, na olsztyńskiej plaży miejskiej

Krzysztof Litwiniuk z Susza, jeden z trenerów prowadzących otwarte treningi przed olsztyńskim Półmaratonem, na olsztyńskiej plaży miejskiej

Autor zdjęcia: FIT nie FAT

Przed nami III Ukiel Olsztyn Półmaraton. Można się do niego przygotowywać samemu, a można w grupie pod okiem instruktorów. Krzysztof Litwiniuk z Susza, triathlonista i jeden z trenerów prowadzących otwarte treningi na olsztyńskiej plaży miejskiej opowiada, że wcale nie taki półmaraton straszny jak go malują. I przyznaje, że sam też nie zawsze był taki fit.
Zbliża się trzecia edycja Ukiel Olsztyn Półmaraton.
— To jeden z nielicznych półmaratonów w naszym regionie. Ja zostałem poproszony o współprowadzenie otwartych treningów przygotowawczych. Trasa biegu jest dość pagórkowata i z pięknymi widokami, może nie na rekord życiowy, ale świetna, żeby powalczyć samemu ze sobą. Wiele osób biega rekreacyjnie kilka razy w tygodniu od 5 do 10 km — część zrzuca kilogramy, inni chcą poprawić kondycję i rezultaty. Poprzez nasze otwarte treningi chcemy pokazać ludziom, że nie taki półmaraton straszny jak go malują.

No właśnie, dla niedzielnych biegaczy półmaraton brzmi jak coś nie do pokonania.

— Półmaraton na pewno jest wyzwaniem, ale jak najbardziej do zrealizowania. Zawodnicy są na różnym poziomie sportowym. Od profesjonalnych i elitarnych biegaczy, po zawodników, którzy biegają rekreacyjnie kilka razy w tygodniu i chcą się zmierzyć z dystansem i samym sobą. Zachęcając do tego biegu, chcemy pokazać strukturę profesjonalnego, efektywnego treningu. Zdecydowanie więcej korzyści można odnieść, gdy się wie, co i po co się robi. Pokazujemy wiele różnych rodzajów treningu biegowego. Treningi techniczne, interwałowe, siłowe, tempowe itd. Obalamy mity.

Na przykład?

— Żeby biegać szybko, trzeba biegać coraz więcej. Jeżeli zawodnik biega trzy razy w tygodniu 10 km w tempie 6:30/km, to nagle nie pójdzie na bieg 10-kilometrowy i nie pobiegnie w tempie 4:30/km. Żeby poprawić szybkość i wydolność, musi wprowadzić wyspecjalizowane jednostki treningowe i takie pokazujemy. Skoro dobrze się czuję, mogę biegać coraz szybciej i więcej — obciążenia należy zwiększać stopniowo. Dać czas organizmowi na adaptację, inaczej drastycznie zwiększa się ryzyko kontuzji. My — zwłaszcza w triathlonie, bo to moja macierzysta dyscyplina — jesteśmy przeciwnikami pustych kilometrów. To nie przełoży się na szybkość i jakość biegu.

W internecie sporo jest planów treningowych.
— Jeśli są dla wszystkich, to są dla nikogo. Nie wierzę w nie. Nie uwzględniają szeregu zmiennych. Ludziom się wydaje, że jak biegają te trzy razy w tygodniu po 10 km, to z powodzeniem poradzą sobie w półmaratonie. Tymczasem trzeba do tego podchodzić ostrożnie. Najlepiej zacząć trzy razy w tygodniu po 5 km. Musi zajść adaptacja anatomiczna całego organizmu, żeby zwiększyć obciążenia. Zwłaszcza struktury mięśniowe i kostne muszą się wzmocnić. Z biegiem czasu ciało się adaptuje, a struktury stają się bardziej odporne.
Jak ktoś przebiegł 8 km, to za tydzień nie powinien biec 15, a za dwa tygodnie 20 km, bo po prostu coś sobie uszkodzi. Ciało ludzkie jest cudowną maszynerią, która ma wielkie zdolności adaptacyjne, ale musi mieć na to czas. Irytuję się, gdy widzę na siłowniach dziewczyny z dużą nadwagą, a ich trenerzy zalecają ćwiczenia dla profesjonalnych sportowców. Oczywiście one schudną szybko, ale nikt nie zadaje sobie pytania, co się dzieje z ich stawami i układem ruchu.

Wasze treningi to nie tylko ćwiczenia, ale również mnóstwo rozmów.
— Chętnie dzielimy się doświadczeniem. Wielką wartością tych treningów są takie luźne rozmowy.

Na przykład na temat tego, jak nie przedobrzyć?
— Im biegacz starszy, tym więcej czasu powinien poświęcać na regenerację. U osób otyłych bieganie nie jest zalecane na samym początku, bo to niszczy stawy. Adaptacja anatomiczna jest kluczowa, znam ludzi, którzy z kanapowców w ciągu roku zrobili się ultramaratończykami i za każdym razem kończyło się to kontuzją. Ta droga naprawdę musi być spokojna, powolna. 90 procent nowych zawodników muszę hamować. Niesieni początkowym entuzjazmem chcą trenować codziennie, z dnia na dzień coraz więcej, ale ja wiem, czym to grozi. Zwłaszcza że nie mamy tu do czynienia z zawodowcami, tylko z ludźmi, którzy mają zwykłą pracę, a sport jest jedną z kilkudziesięciu aktywności, które wykonują w ciągu dnia. Więc tym bardziej nie sztuką jest szybko się „zajechać”.

Wróćmy do tych mitów biegowych...
— Jeden z nich mówi, że dobre treningi to jednostajne treningi. Zawodowi biegacze bardzo dużo czasu spędzają na siłowni i są niewiarygodnie silni. Jeśli biegacz połączy wytrzymałość, niską masę i dużą siłę, wtedy może osiągać astronomiczne wręcz prędkości. Diety to też mit. Jestem ich przeciwnikiem. Sprawdziłem na sobie, że nie działają, bo nawet jak ktoś wytrzyma te dwa lub trzy tygodnie, to potem wraca do swoich starych nawyków ze zdwojoną siłą. Prawdziwie działa tylko generalna zmiana nawyków żywieniowych.

Najważniejsza rzecz w odżywianiu to...
— ...obfite śniadania. Oprócz trenowania triathlonistów pracuję też w branży farmaceutycznej i posiadam szeroką wiedzę z zakresu metabolizmu człowieka. Rozwój najczęstszej choroby metabolicznej — cukrzycy — bierze swój początek właśnie z niejedzenia śniadań i objadania się wieczorem. Cukrzyca typu 2 i otyłość zazwyczaj idą w parze. Idealnie by było, gdyby człowiek 70 procent zapotrzebowania kalorycznego spożywał do godz. 16.

Przeważnie jest odwrotnie.
— Tak. Na zapitym kawą papierosie jesteśmy w stanie przetrzymać nawet do południa. Potem jakaś słodka bułka, czekolada i jedziemy dalej. Aż do 16.

Coraz więcej ludzi uprawia sport, nawet gdy odczuwają ból. A gdy pytam: „Byłeś u fizjoterapeuty?”, robią wielkie i odpowiadają: „Po co? Samo przejdzie”.
— Fizjoterapia to wciąż bardzo niedoceniona w Polsce gałąź. Do fizjoterapeuty zgłaszamy się, gdy już naprawdę ledwo powłóczymy nogami. Mamy naprawdę świetnych ekspertów terapii manualnej. I właśnie na treningach uczulam ludzi na kwestię profilaktyki. Ja odwiedzam fizjoterapeutę mniej więcej dwa razy w miesiącu na tzw. przeglądzie. Robią się napięcia, dysproporcje, człowiek nie jest symetryczny. Wszyscy funkcjonujemy w zaburzonym wzorcu. Wszyscy w jakiś sposób jesteśmy krzywi. Nasze ciało od małego uczy sobie z tym radzić, przez długi czas nie czujemy dyskomfortu. Fizjoterapeuta zawczasu jest w stanie wyczuć zgrubienia i napięcia, których my nie zauważamy. Niewinny ruch niesymetryczny powtarzany kilka tysięcy razy powoduje najpierw spięcie mięśniowe, a ostatecznie może doprowadzić do kontuzji. Trzeba zatem zadbać o profilaktykę.

Kim są uczestnicy niedzielnych treningów?
— Są i starsi, i młodsi. Przychodzą ludzie bardzo doświadczeni biegowo, nawet ultramaratończycy, ale również przychodzą debiutanci, którzy dopiero zaczynają przygodę z bieganiem. I więcej jest kobiet. Uczestnictwo w tych treningach nie jest po to, aby wziąć udział we wrześniowym półmaratonie. Chodzi o to, aby pod fachowym okiem zacząć swoje bieganie. Nie ma presji. Nic na siłę. Wtajemniczenie ma rosnąć stopniowo. Inaczej zrobimy sobie krzywdę.

Pan jest triathlonistą. Jak to możliwe, żeby triathlonista jeszcze sześć lat temu ważył 105 kg?
— Miałem w triathlonie długą przerwę. Urodziłem się w Suszu, stolicy polskiego triathlonu, i u nas te sportowe tradycje zawsze były żywe. Sięgały jeszcze lat 80. Już jako dziecko byłem zafascynowany tymi ludźmi z żelaza, których już wtedy tyle do Susza przybywało. Potocznie mówimy o ludziach z żelaza, bo jest to jedna z najtrudniejszych dyscyplin na świecie o charakterze wytrzymałościowym. Piotr Netter, obecnie jeden z trenerów kadry narodowej w triathlonie, w latach 90. założył klub dla młodzików i ja w latach 1996-99 trenowałem profesjonalnie pod jego skrzydłami. Udało nam się wtedy — jako TKKF Susz — zdobyć klubowe wicemistrzostwo Polski juniorów.

Zapowiadał się pan na uzdolnionego triathlonistę.
— No, a potem przyszły studia. Niezwiązane ze sportem, tu w Olsztynie. I popłynąłem... Ale nie kilometry na basenie, a w wygodnickie i mało aktywne życie. Studia, potem praca, zero sportu. I tak w 2010 roku obudziłem się z wagą 105 kg...

Ale ktoś panu mówił: coś ty, chłopie, ze sobą zrobił?
— W ten sposób odezwał się do mnie tylko mój wewnętrzny głos. Przestałem czuć się komfortowo w tym weekendowym stylu życia. Psychicznie męczyło mnie, że tak sflaczałem. Jestem z Susza, powinienem być z żelaza. A ja z tłuszczu się składałem. Czasem — jako taki grubasek — jeździłem na zawody i aż łzy mi leciały, bo byli tam chłopacy, których pamiętałem z dawnych lat i wyglądali świetnie! Byli z znakomitej formie, a ja taki... szkoda gadać. Postanowiłem, że muszę wrócić. Zacząłem od różnych diet. Myślałem, że jak się dużo ruszam, to dalej sobie mogę dogadzać. A to nieprawda. Dieta to 90 proc. sukcesu wagowego. Jest nawet takie powiedzenie wśród maratończyków: „bieganie zaczyna się w kuchni”. I to jest prawda. Stopniowo zacząłem więc zmieniać nawyki. Nauczyłem się w trakcie pracy wychodzić na obiad koło 12, wcześniej nigdy tego nie robiłem. Cieszyłem się, że chudnę i rośnie mi sprawność. Ale jak wspominałem swoją formę z 1997 roku, gdzie w szczycie formy ważyłem 60 kg... To był dramat. Myślę, że w lesie słyszano na kilometr, że biegnę. Ale nie poddawałem się. Miałem wewnętrzne samozaparcie, traktowałem to jako walkę z samym sobą.

Pierwsze zawody po latach nie były triathlonem?
— Zacząłem od ścigania się na rowerze MTB, potem kilka startów biegowych, aż wrócił pomysł, żeby wystartować w triathlonie. Mam nawet zdjęcia z 2011 roku, jak wtedy wyglądałem. Wydawało mi się, że nawet nie jest ze mną tak źle, ale zdjęcia mówią co innego. Dobrze jest czasem mieć taką przestrzegającą i zarazem motywującą pamiątkę.

I został pan trenerem triathlonistów.
— Pojawił się pomysł na zrobienie uprawnień instruktorskich, a potem trenerskich, ale to miało być tak tylko dla siebie, żeby swoje wiadomości poszerzyć, bo przecież sam sobie byłem trenerem. Chciałem to zrobić dla własnego bezpieczeństwa. A potem jedna osoba mnie dopytywała, jak trenować, potem druga i tak zrodził się pomysł, żeby stworzyć swoją grupę. Od dwóch lat z powodzeniem prowadzę innych w grupie Kriss Coaching. Oczywiście wszyscy pracujemy, a sport pozostaje pasją. Potrafimy umówić się o szóstej rano na pływacki trening na basenie, a potem każdy leci do swoich spraw.

To ile teraz pan waży?
— 75 kg i naprawdę nie wiem, gdzie te 105 kg się we mnie mieściło. Natomiast droga do tego była długa i trudna. Moją filozofią jest to, że jak już coś robisz, zrób to najlepiej i najstaranniej jak potrafisz. I tego trzymam się do dziś — jako trener i jako zawodnik. Dlatego zaczynając, warto podpytać bardziej doświadczonego kolegę lub trenera — na pewno podpowie, jak zacząć i na co zwrócić uwagę, żeby nie zrobić sobie krzywdy.


Agnieszka Porowska



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5